niedziela

4 czerwca Karlskrona - Jönköping

Dlaczego Szwecja? Szukaliśmy kraju, gdzie można by jeździć rowerami z dzieciakami bez strachu o swoje życie, w miarę płaskiego. Padło na naszych zamorskich sąsiadów.
Pierwotnie zastawialiśmy się nad wyprawą stricte na rowerach, ale jak zaczęliśmy rozpisywać ilość rzeczy do zabrania dla nas i trójki dzieci - to nawet ograniczając ich ilość do minimum, po prostu nie dalibyśmy rady wszystkiego zmieścić. W poprzednich latach jeździliśmy jeden dzień przelot samochodem z punktu A do punktu B, jeden dzień kółko po okolicy na rowerach. Tym razem postanowiliśmy spróbować innego wariantu: przemieszczamy się na rowerach z punku A do B, tam ja zostaję z dzieciakami, zajmuję się rozbijaniem namiotu, a mąż na lekko, bez sakw wraca najkrótszą drogą na rowerze po samochód.
Wybraliśmy pierwszą połowę czerwca - ze względu na długie dni.
Po raz pierwszy jedno z dzieciaków, najstarszy blisko sześcioletni Wiktor miał pedałować sam na swoim rowerze. W planach mieliśmy objechanie dookoła trzeciego co do wielkości w Europie jeziora Vättern .
Naszą podróż zaczynaliśmy i kończyliśmy w Karlskronie - tam dopływał nasz prom.

***

Cóż... jaka piękna katastrofa, chciałoby się rzec. I zupełnie nie rozumiem jak to się mogło stać - tyle różnych wyjazdów mamy za sobą, starzy rutyniarze. A może to własnie przez rutynę?
Przyjmijmy, że wszystkiemu jest winny czarny kot, który przebiegł nam drogę w trakcie jazdy do Gdyni.
Najpierw udało nam się ominąć wcześniejsze zjazdy na A1 i w stronę Wybrzeża podążaliśmy jakimiś mniej lub bardziej bocznymi drogami. Potem okazało się, że marudzenie Jaska, że jest mu gorąco należało odczytać, że jest mu niedobrze. Tyle dobrego, że odwrócił głowę, dzięki czemu do czyszczenia mieliśmy głownie drzwi. No i oczywiście sam Jasiek był do przebrania od góry do dołu.
W Grudziądzu "shaltowała" nas policja za przekroczenie prędkości - policjant ulitował się nad nami - pewnie mały obłęd w naszych oczach plus aromat bijący z auta spowodował, że cena mandatu stała się bardziej znośna.
Przypomniałam sobie jeszcze nie nie wzięłam nocnika (a ten poprzednio przydawał się - na campingach nie zawsze toalety mieliśmy blisko i nie zawsze dziecko było w stanie pokonać dystans dzielący go od toalety).
Tuż przed Gdynią Tiborowi nagle przypomniało się, że mieliśmy jeszcze w Polsce zatankować do pełna - bo jednak w Polsce paliwo tańsze niż w Szwecji. Oczywiście do momentu zjazdu na prom nie minęliśmy już żadnej stacji benzynowej.
Już po stronie szwedzkiej, podążając w kierunku campingu i wpatrując się w krople deszcze spływające po szybach auta, uświadomiłam sobie, że nie wzięłam dla chłopaków kurtek przeciwdeszczowych. Ba, nawet pamiętałam moment, gdy myślałam o ich zabraniu - niestety tylko na myśleniu się skończyło.
Na campingu wieczorem przy próbie ugotowania ciepłego posiłku, odkryliśmy brak menażek. Cóż - każde z nas myślało, że o ich zabraniu powinna pamiętać ta druga strona ;)
Mam nadzieję, że limit pecha już wyczerpaliśmy i dalsza podróż minie nam bez większych niespodzianek.

Przybywszy do Karlskrony, postanowiliśmy zahaczyć o muzeum morskie. Muzeum bardzo sympatyczne - choć bilet do najtańszych nie należy - jest ważny przez 2 miesiące i można na niego przez ten czas wchodzić i zwiedzać do woli. Muzeum przewidziało wózki dla najmłodszych (ucieszyłam się, że nie musiałam tego węgorza zwanego Szymkiem nosić w chuście. Była też ekspozycja dla dzieci - można się było bawić na żaglowcu albo na okręcie wojennym. Ciężko było chłopaków wyciągnąć - ale postanowiliśmy wracając wykorzystać możliwości jakie dawał bilet i przyjść jeszcze raz.
Po południu dojechaliśmy na nasz pierwszy nocleg - do miejscowości Jönköping. Pogoda wpadała w skrajności w skrajność - w jednej chwili słońce chowało się za chmurę i mieliśmy pięciominutową zlewę.

Przy wjeździe na prom musieliśmy rowery zdjąć z bagażnika i jakoś upchnąć do środka...


Zwiedzanie promu


Polska żegna


w muzeum morskim w Karlskornie




Vättern 

5 czerwca Jönköping- Gränna

20 km

Rano pogoda poprawiła się. co prawda nie było upału, słońce raz po raz chowało się za chmury, ale przynajmniej nie padało. Postanowiliśmy zrealizować nasz plan i ruszyć rowerami na następny camping: auto zostawiliśmy, do przyczepki i w sakwy zapakowaliśmy trochę jedzenia, ciuchy na zmianę i namiot. Po auto miał wrócić "na lekko" Tibor po dojechaniu na miejsce.
Pakowanie gratów do samochodu i na rowery, oporządzenie trójki dzieciaków trochę trwało - ruszyliśmy koło południa (jak się potem okazało była to stała godzina naszego ruszania - wcześniej się nie udawało).
Najpierw podjechaliśmy do centrum miasteczka, a potem trzymając się ścieżki rowerowej ruszyliśmy wzdłuż jeziora w kierunku Huskvarny i dalej. I tu nasze zdania zaczęły się różnić: Tibor uważał, że dojedziemy do Granny, ja uważałam, , że to za daleko i że powinniśmy zdecydować się na bliższy camping, bo dla Wiktora, który co prawda do tej pory dzielnie pedałował, przejechanie na dzień dobry prawie 40 km, to będzie zbyt wiele.
Aura nas pogodziła: nie dojechaliśmy ani na bliższy, ani na dalszy camping, gdyż po drodze złapał nas deszcze. Na szczęście robiliśmy wtedy postój na takim placyku zabaw połączonym z kąpieliskiem i miejscem do biwakowania- mogliśmy się schować pod dach pomieszczenia gospodarczego i czekać aż się przejaśni. Szybko jednak okazało się, że za pierwszą chmurą deszczową idą następne i nie wygląda to za ciekawie. Zostałam z chłopakami na miejscu, a Tibor zawrócił po samochód. To byłą dobra decyzja - do auta w pakowaliśmy się w ostatniej chwili, ostatnie rzeczy pakując w ciężkich kroplach deszcze, a za moment rozpętała się prawdziwa nawałnica. Dojechaliśmy do wybranej przez Tibora miejscowości - tam za ciężkie pieniądze kupiliśmy rondelek, oraz dla odmiany za śmieszne pieniądze - bardzo fajny komplet trzech plastikowych misek. Wreszcie możemy gotować!
Camping bardzo sympatyczny, dobrze wyposażony. Tu dopadły nas echa pecha: mleko do kawy kupione przez Tibora okazało się być kefirem :))


Szykowanie do drogi

To jezioro zamierzamy objechać




Jeszcze w miarę ładna pogoda. 


Robi się groźnie...


No i lunęło. A ja znów dumałam nad kurtkami przeciwdeszczowymi dla dzieciaków zostawionymi w Polsce...


Gränna. Chwilami czuliśmy się trochę...samotnie


6 czerwca Gränna- Öninge

34 km

Ranek powitał nas lepszą aurą: słonko, błękitne niebo, malownicze chmurki. Niestety to wszystko pędzone po niebie przez dość silny wiatr. Szczęśliwie nasza trasa ma przebiegać z wiatrem.
śniadanko, zwijanie obozowiska, wyrzucanie śmieci. Z tym ostatnim nie było żadnych problemów, bo chłopcy wpadli w szał segregowania i recyklingu (oczywiście na campingach kosze na śmieci były odpowiednio podzielone): wyrywali chusteczki spod nosa, butelki z ręki i od razu pędzili w kierunku pojemników;)
W końcu ruszyliśmy. Droga była bardzo malownicza i sympatyczna - ach, te szwedzkie domki w charakterystycznych kolorach, z kontrastującą bielą detali. I przyroda.
Dotarliśmy w porze, gdy wszystko kwitnie - a ponieważ Szwecja leży bardziej na północ od Polski, więc pora kwitnienia ma pewne poślizg, mogliśmy podziwiać na przykład konwalie i bzy. Pobocza drogi pełne były dzikich, kolorowych kwiatów, czasem tak fantastycznie dobranych kolorystycznie, że czasem podejrzewałam, że maczał w tym rękę jednak człowiek, że to niemożliwe, żeby to wszystko ot tak, samo wyrosło.  Dla kontrastu trawniki przed domostwami były niesamowicie zadbane, przystrzyżone, często usłane dywanami stokrotek. Bossko!
Wiktor niestrudzenie pedałował przez 35 km. I tradycyjnie przez cały czas buzia mu się nie zamykała:)
Po południu dotarliśmy na bardzo sympatyczny camp za miejscowością Öninge. Nie ma tu typowego placu zabaw dla dzieci - są za to olbrzymie szachy z szachownicą zrobioną z płytek chodnikowych, drewniane koniki na kiju, piłki, freezbe, rowery. Z możliwości pojeżdżenia do razu skorzystał Jasiek, który trochę zazdrościł Wiktorowi, że ma swój bicykl ze sobą. Campingowy rower był trochę dla Jasia za duży, więc trzeba było pomagać mu przy wsiadaniu i zsiadaniu - a jak człowiek się zagapił, to Jasiek jeździł w kółko, drąc się na cała okolicę: "mamo, nie chce juś jeździć! Zdejmij mnie!"
Nie przyzwyczailiśmy się jeszcze do dłuższego dnia - słońce zachodzi dobrze po 22. W okolicach godziny 17 zaczynam mieć zakrzywienie czasoprzestrzeni i mam wrażenie jakby doba się wydłużyła - słońce dalej świeci, patrząc na nie powiedziałaby, że jest może maks szesnasta, a tu zegarek wskazuje dwudziestą ;)  Musimy w związku z tym później zacząć kłaść dzieciaki: próba położenia ich tak jak w Polsce po 20 z góry skazana była na porażkę ;)

Sniadanko!








 Atrakcje campingowe


jak widać jasno było dość długo